poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Po poanatomicznokolokwialnej imprezie, która przeciągnęła się do sobotniego wieczora postanowiłam zabrać się za iście szlachetny przedmiot zwany biologią. W ciągu jednego dnia opanowałam cały semestralny materiał, zarwałam pól nocy, wstałam godzinę wcześniej niż zwykle - wszystko po to żeby zdać dzisiaj to cholerne koło semestralne i mieć z głowy ćwiczenia z biologii, po czym zetknąć się z owym przedmiotem tylko i wyłącznie na egzaminie, i to jednorazowo. Na okrzyk radości świat musi jeszcze chwilę poczekać (dokładnie tydzień i 2 dni) bo kolokwium zostało dzisiaj przełożone. Nie ma tego zuego - przynajmniej już coś umiem szybciej niż dzień przed.

Złota myśl tygodnia: 'Po to bóg stworzył drugi i trzeci termin, żeby nie zaliczać od razu za pierwszym razem.'

Oczywiście, cały świat jest przeciwko mnie. Już pogodziłam się z tym, że panów z Röyksopp występujących w tym roku na festiwalu Selector nie ujrzę (aż taka szalona nie jestem, żeby zrywać się do Krakowa 3 dni przed egzaminem z anatomii...) ale wczoraj przeżyłam istny cios w samo serducho - egzamin z chemii dzień po NIN w Poznaniu. Jedynym moim ratunkiem i nadzieją zarazem jest załapanie się na zerowy termin. Czyli z Trętem się raczej w tym roku nie spotkam, przynajmniej nie za 2 miesiące.

Waga w pracowni biologicznej kłamie o jakieś 5 kg, a większość z nas ma mikrocefalię, sugerując się obliczeniami i normami statystycznymi wyniesionymi z dzisiejszych, jak zawsze pasjonujących, zajęć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz